Nick Hornby "Wierność w stereo" (2000) (Zysk i S-ka)

|
Tłum. Jędrzej Polak
Zysk i S-ka 2000
|
"Wierność w stereo" to taki męski odpowiednik "Dziennika Bridget Jones",
tyle że bohater "Wierności" ma jakąś pasję oprócz płci przeciwnej.
Przyznam się od razu, że do lektury "Wierności" skłonił mnie jeden, z
pozoru mało istotny szczegół. Otóż narrator, Rob, ma zwyczaj nagrywania
wszystkim dziewczynom, które coś dla niego znaczą, tak zwanych taśm
kompilacyjnych - zestawu ich ulubionych piosenek, wzbogaconego o "coś
ambitnego". Czy jest tu jakiś pasjonat muzyki, który nigdy tego nie robił?
Jeśli tak , proszę go o natychmiastowe zaprzestanie lektury.
Muzyka jest dla Roba tak ważna, że każdy, kto tego nie rozumie, nic o nim
właściwie nie wie. Ale chwilami przesadza. Dziewczę, które słucha Simple
Minds albo Eurythmics nie ma u niego żadnych szans, a ludzie, którzy
trzymają na półkach Tinę Turner obok Simply Red nie są nawet godni, by
pierdnąć w ich kierunku. Czego zatem wypada słuchać? Marvina Gaye'a,
Arethy Franklin, The Clash albo Solomona Burke'a.
Nie martwcie się, ja też nie znam Solomona Burke'a.
Generalnie obrywa się wszystkim - Flojdom, Genesis, Kate Bush,
Oldfieldowi... Według Roba, wybierając sobie muzyczną paszę należy przede
wszystkim uważać, żeby nie była zbyt pospolita, w myśl zasady, że jesteś
tym, co jesz.
Ha! Gdyby w takim Rob się dowiedział, czego słucham, na pewno nie chciałby ze mną gadać. Chociaż... Dwa razy pojawia się nazwa Steely Dan i, o
dziwo!, nikt się nie nabija, więc może będą jeszcze ze mnie ludzie.
Rob to typowy luzer. Nie ma dziewczyny ani przyjaciół i pracuje w
miejscu, gdzie dobrze czułby się nastolatek, a nie facet po trzydziestce.
Jest mianowicie upadłym didżejem, prowadzącym sklep z płytami. Towarzystwa
dotrzymuje mu dwóch trolli, Barry i Dick, szurniętych melomanów i
niespełnionych muzyków, którzy zapytani o pięć swoich wymarzonych zawodów,
nie mogą się zdecydować, czy lepiej być saksofonistą, basistą czy może
perkusistą. Nic dziwnego, że Rob jest sfrustrowany. Po całym dniu
spędzonym w takim miejscu człowiek może tylko zakląć szpetnie albo wezwać
na pomoc "potęgę posępnego czerepu", jak mawiał He-Man.
"Wydaje mi się, że jeśli umiejscowi się muzykę (albo książki czy filmy,
czy teatr, czy cokolwiek, co każe nam czuć) w centrum zainteresowań, to nie
ma szans na poradzenie sobie z własnym życiem emocjonalnym. Może ci z nas,
którzy pochłaniają uczucia całymi dniami, żyją na zbyt wysokich obrotach, i
w konsekwencji nie potrafią usiąść i delektować się zwykłym radosnym
zadowoleniem". Tymi słowy narrator podsumowuje swoje nieudane związki.
Szczególnie ten ostatni, który rozpadł się parę dni temu. Laura odeszła do
wymoczkowatego gościa, który mieszkał nad nimi, miał na imię Ian, gotował
potrawy, od zapachu których ciemniało w oczach i, co z tego wszystkiego
najbardziej dramatyczne, słuchał bułgarskiej muzyki etnicznej! Wyobrażacie
sobie? Robowi to się we łbie nie mieści. Dzwoni do nich po kilkanaście
razy dziennie, wystaje nocą pod oknami, przesyła telepatyczne życzenia
śmierci, aż wreszcie Ray nie wytrzymuje i się wkurwia. Dzwoni do Roba.
- Cześć. Mówię z Robem? Mówi Ian...
Ten jest tak zaskoczony, że kiedy Ian zarzuca mu niepoważne zachowanie,
tylko przytakuje. Ian sugeruje, żeby Rob pogodził się wreszcie z decyzją
Laury i dał im spokój:
- Dobrze. Więc na czym staniemy?
- Nie wiem - odpowiada kompletnie zbity z tropu Rob, rzucając słuchawkę.
Jednak już w chwilę po tym żałuje. Jak to tak, żadnej ostrej riposty,
żadnego steku wyzwisk, zwykłe "nie wiem" i nic więcej? Rozcieńcza żal,
mieszając go z fantazją:
ON: Dobrze. Więc na czym staniemy?
JA: Stań se na głowie, żałosny skurwysynu! [I rzucam słuchawką.]
ON: Dobrze. Więc na czym staniemy?
JA: Na niczym, Ian. Przynajmniej nie ja! Na twoim miejscu zmieniłbym
numer telefonu. Zmieniłbym adres. Jeszcze będziesz wspominał te piękne
czasy, kiedy tylko raz dziennie wystawałem przed domem i dziesięć razy
dziennie dzwoniłem w nocy! [I rzucam słuchawką.]
ON: Cześć. Mówię z Robem? Mówi Ian...
JA: Odpierdol się. [I rzucam słuchawką.]
W dodatku Rob to człowiek, który potrafi komplikować najprostsze
zdawałoby się rzeczy. Jest takie chłopskie powiedzenie, niezbyt może
wyszukane, że coś jest "proste jak...". Ale nie dla Roba. Wieczór,
mieszkanie urokliwej panny, która w dodatku dyskretnie daje mu do
zrozumienia, że chce, a on, miast uwolnić swe zarodniki, jeno monologuje:
"Spójrzcie na to wszystko, co może nie udać się mężczyznom. Mamy tu
problem w-ogóle-nic-się-nie-dzieje, problem wszystko-dzieje- się-za-szybko,
dalej wszystko-smętnie-opada-po-obiecującym-początku i wreszcie
nie-mogę-wyekspediować-towaru... A czym martwią się kobiety? Kawałkiem
pomarańczowej skórki?"
Ech, czemu życie nie jest takie, myśli sobie narrator, jak piosenki
Bruce'a Springsteena, gdzie można albo zostać i gnić, albo dać nogę i
spłonąć. "Niech mu będzie, jest tylko muzykiem rockowym, a w rocku zawsze
prezentowano tylko najprostsze wybory. Nikomu nie przyszło do głowy, żeby
napisać piosenkę o tym, jak się daje nogę i - jak ucieka się na pół
gwizdka, wyjeżdża z przedmieścia do miasta i gnije w mieście tak jak na
przedmieściach".
Chwilami jednak Rob zachowuje się jak dzieciak. I tu ukłony dla
Hornby'ego, bo postać protagonisty wyszła mu bardzo. Zastanawiam się, czy
nie jest czasem tak, że początkujący pisarze (vide np. Wiśniewski,
recenzowany w numerze) tworząc bohatera tak bardzo się z nim utożsamiają,
że zaopatrują go jeno w swe najbardziej eksportowe przymioty, pozostałe
wstydliwie amputując? Stąd Hornby jawi się przy Wiśniewskim jako tęgi
fachura. Ot, mały przykład. Pogrzeb. Umiera ojciec Laury. Robert
jedzie, bo musi, i spotyka się przy okazji z całą rodziną Laury. Są to w
większości ludzie, których nie znosi, tym bardziej, że po ostatnich
doświadczeniach Laury i oni mają o nim bardzo złą opinię. Kłóci się z kimś
i trzaskając drzwiami opuszcza lokal. Na dworze mróz, jest niedziela,
autobusy kursują niechętnie, a on w samym garniturze. Idzie na przystanek,
a tam pustka. Czeka, zabijając ręce i marznie. Marznie jak cholera!
Nagle dostrzega zbliżający się pojazd Laury i wpada w panikę - woli umrzeć
niż dać się Laurze zrugać za ucieczkę ze stypy. Nie namyślając się
długo przeskakuje murek oddzielający czyjąś posiadłość od ulicy, kładzie
się plackiem na grządce i, ciągle zamarzając, trwa tak, pośród
bylin. "Kiedy mam już dosyć, kiedy biała koszula brązowieje, a po
marynarce ścieka błoto, kiedy wreszcie zaczyna mnie kłuć w boku - skurcz,
reumatyzm albo paraliż? - i w nogach, wstaję i strzepuję z siebie ziemię.
Laura, która przez cały czas siedziała w samochodzie na przystanku, odkręca
szybę i każe mi wsiadać".
Podobno Nick Hornby i Helen Fielding cenią się nawzajem. Ba, w
"Dzienniku Bridget Jones" wspomina się nawet o książce niejakiego Nicka
Hornby (choć akurat nie o "Wierności"), i to wspomina się nader pochlebnie.
Bo facet umie pisać. Na pewno spora w tym zasługa przekładu, który jest
więcej niż przyzwoity. A poza tym bohatera nie sposób nie polubić - "Mówi
mi, że jestem milutki i uduchowiony, przez co, jak sądzę, chce mi dać do
rozumienia, że niewiele mówię i zawsze wyglądam na lekko wkurwionego".
Ocena: 6 / 10
|
Piotr "JazzCat" Pacyna jazzcat(at)interia.pl
|
|
|